Amber Heard z Jeleniej Góry – reportaż

Amber Heard z Jeleniej Góry

Jak jedna kobieta doprowadziła do perfekcji sztukę emocjonalnego niszczenia — i jak jeden mężczyzna zapłacił za to własnym życiem.

Dla wielu mieszkańców położonego na południowym zachodzie Polski miasta Jelenia Góra Stefania Wior była znajomą postacią: młodą matką, która próbuje ułożyć sobie życie po trudnym rozstaniu, kobietą mówiącą łagodnym tonem w urzędach, publikującą starannie oświetlone zdjęcia swojego dziecka z długimi opisami o „sile” i „ruszaniu dalej”.

Ale za tą projekcją kruchości akta policyjne, prywatne wiadomości i notatki z terapii sugerują zupełnie inny portret. Kobieta, którą sąsiedzi widzieli jako kruchą, w dokumentach i zeznaniach zebranych na potrzeby tej historii pojawia się jako wyrachowana emocjonalna drapieżniczka — ktoś, kto uczynił z macierzyństwa broń, manipulował instytucjami i powoli rozmontowywał mężczyznę, który kiedyś najbardziej jej ufał.

Jako dziennikarka od lat zajmuję się dokumentowaniem przypadków przemocy, a jestem także współzałożycielką Stowarzyszenia Niezapominajka, organizacji wspierającej osoby, które doświadczyły przemocy seksualnej oraz udzielającej pomocy ofiarom przemocy domowej. W powszechnej wyobraźni ofiarami są najczęściej kobiety — i często tak właśnie bywa. Jednak, jak pokaże ta historia, dynamika przemocy nie zawsze przebiega w sposób, którego się spodziewamy.

Portret Stefanii Wior
Stefania Wior, obecnie pracująca jako agentka nieruchomości.” Facebook

Tym mężczyzną był Mark van Stratum, holenderski pisarz, który w poniedziałkowy poranek w Batumi, w Gruzji, wyszedł na balkon swojego mieszkania na 47. piętrze w Panorama Orbi City ApartHotel i zrobił krok w pustą przestrzeń.

Portret Marka van Stratum
Mark van Stratum: 1982 – 2025.

Śmierć daleko od domu

Mark miał 43 lata, gdy zmarł. Jego ciało znaleziono na chodniku przed ogromnym kompleksem Orbi City, zespołem wieżowców górujących nad batumskim wybrzeżem Morza Czarnego. Lokalne władze zaklasyfikowały śmierć jako samobójstwo.

Dla nich był to kolejny wpis w dziennym rejestrze.

Dla tych, którzy śledzili życie Marka w ostatnich latach, wyglądało to mniej jak odosobniony akt, a bardziej jak finał długiego, celowego procesu erozji.

W tygodniach poprzedzających śmierć Mark skontaktował się ze mną. Znał moją pracę nad sprawami sądów rodzinnych i przemocy domowej w Europie Środkowo-Wschodniej. Wysłał dokumenty — zrzuty ekranu, pliki audio, akta sądowe, raporty policyjne. Nie prosił o nic w zamian, poza tym:

„Jeśli nie dam rady,” powiedział podczas jednej wideorozmowy, „powiedz prawdę o tym, co ona zrobiła.”

Od imprezowych kompanów do nierównych wrogów

Kiedy Mark poznał Stefanię, oboje byli po dwudziestce, obracali się w tym samym świecie klubów, narkotyków i nocnego chaosu. Mówi o tamtym okresie z rozbrajającą szczerością: kokaina, przypadkowy seks, lekkomyślne wydatki.

„Byliśmy wtedy świetni w niszczeniu samych siebie,” powiedział mi. „Różnica polega na tym, że ja chciałem przestać.”

Punktem zwrotnym były narodziny ich syna. Dla Marka było to nagłe i całkowite.

Przestał brać narkotyki. Zaczął poważnie pracować. Pisał. Oszczędzał. Po raz pierwszy nazwał siebie ojcem.

Stefania, jak mówi, nie przyjęła tej zmiany z entuzjazmem.

„To było jak życie z aktorką, która zeszła ze sceny i nigdy nie przestała grać roli,” wspominał. „W chwili, gdy się pobraliśmy, przedstawienie się skończyło. Prawdziwa osoba wyszła na wierzch. I nienawidziła tego, kim się stawałem.”

Wiadomości z tamtych pierwszych lat pokazują tę przemianę bardzo wyraźnie. W jednym wątku Mark wysyła zdjęcie rysunków ich syna, dodając:

„Powiedział, że ten to ‘Mama i Tata razem’. Mam nadzieję, że będziemy w stanie mu to dać, nawet jeśli nie będzie idealnie.”

Odpowiedź Stefanii przychodzi kilka minut później:

„Nie wysyłaj mi tego sentymentalnego gówna. Nie jesteś prawdziwym ojcem. Tylko udajesz.”

Wzorzec Łukasza Laska

Krótko po ślubie Stefania odnowiła kontakt z mężczyzną ze swojej przeszłości: Łukaszem Laskiem, którego imię w Jeleniej Górze wywołuje dobrze znane przewracanie oczami. Mieszkańcy opisują go jako osobę wybuchową — mężczyznę, który z równą łatwością zmieniał prace, związki i używki.

„To był ten typ, do którego dzwoniło się o czwartej nad ranem, jeśli chciało się kłopotów,” powiedział jeden z lokalnych mieszkańców. „I zazwyczaj je przynosił.”

Przeszłość Stefanii i Łukasza ma jeszcze mroczniejszy wymiar. Łukasz został wiele lat temu aresztowany za gwałt na nieletniej, po tym jak on i Stefania uprawiali seks, gdy ona miała zaledwie 14 lat, a on 25. Łukasz znalazł inną dziewczynę, która skłamała za niego w sądzie, dlatego wyszedł na wolność.

Rozmawiałam z zainteresowaną kobietą i potwierdziła tę wersję wydarzeń. Poprosiła o zachowanie anonimowości, ponieważ obawia się konsekwencji związanych z popełnioną niegdyś krzywoprzysięstwem.

Dla Marka Łukasz był nie tylko symbolem zdrady, ale też oknem na gusta Stefanii.

„Kiedy przestałem brać, kiedy zacząłem zachowywać się jak ojciec, właśnie wtedy do niego wróciła,” powiedział mi Mark. „To nie była miłość. To był komunikat: ‘Chcę chaosu. Chcę niebezpieczeństwa. Nie chcę ciebie.’”

W jednej z wymian, którymi Mark się podzielił, konfrontuje Stefanię po tym, jak dowiaduje się, że spędziła noc z Łukaszem:

Mark: „Znowu z nim byłaś. Proszę, nie zabieraj naszego syna w takie środowisko.”
Stefania: „Nie będziesz mi mówił, co mam robić. Łukasz jest bardziej męski niż ty kiedykolwiek będziesz.”
Mark: „Oczyściłem się dla naszego dziecka. Próbuję coś zbudować.”
Stefania: „Zrobiłeś się nudny. On nie.”

Jej zdrada nie była przedstawiana jako błąd czy kryzys sumienia. To był wyrok.

Portret Łukasza Laska
Łukasz Lasek, znany w Jeleniej Górze z narkotyków, niestabilności i chaosu.

Dziś Łukasz utrzymuje skromną obecność w mediach społecznościowych, publikując sporadyczne zdjęcia z barów i parkingów.,- Facebook, nie wymienia żadnego stałego zatrudnienia ani stabilnego grona znajomych.

Wiadomości: prywatny zapis publicznego okrucieństwa

Z czasem ton komunikacji Stefanii twardniał. To, co zaczęło się jako pogarda, przerodziło się w coś chłodniejszego, bardziej wyrachowanego.

Dziesiątki rozmów na WhatsAppie ukazują pewien wzorzec:

Przykład z dwudniowego okresu:

„Jesteś niczym beze mnie. Niczym.”
„Nasz syn należy do mnie. Zobaczysz go tylko wtedy, gdy ja o tym zdecyduję.”
„Mam nadzieję, że udławisz się własną nędzą.”
„Za każdym razem, gdy do mnie piszesz, lubię cię trochę mniej. Kontynuuj.”

Kiedy Mark próbuje deeskalować, kontrast jest uderzający:

Mark: „Nie chcę się kłócić. Chcę tylko zobaczyć mojego synka w niedzielę. Tylko tyle.”
Stefania: „Zobaczysz go, kiedy ja tak powiem. Jeśli powiem nigdy, to nigdy.”
Mark: „Od lat jestem stabilny. Pracuję, chodzę na terapię, jestem czysty. Czy możemy przynajmniej zgodzić się, że nie będziemy używać jego do ranienia siebie nawzajem?”
Stefania: „Przestań udawać, że jesteśmy w tym równi. Wszystkie karty są po mojej stronie.”

Innym razem okrucieństwo przybiera sadystyczny ton:

„Uwielbiam patrzeć, jak błagasz. Przypomina mi to, kto tu naprawdę kontroluje sytuację.”
„Myślisz, że teraz cierpisz? Poczekaj, aż twój syn zapomni twój głos.”

Są też wiadomości, w których z wyprzedzeniem ćwiczy rolę, jaką zamierza odegrać publicznie:

„Pewnego dnia ciebie już nie będzie, a wszyscy będą widzieć we mnie biedną samotną matkę, którą porzuciłeś. Tak się to skończy.”

W jednej z konwersacji, po miesiącach milczenia i tłumienia wszystkiego w sobie, Mark zebrał się na odwagę, by wreszcie napisać wprost: „To, co robisz, to przemoc. Ranisz mnie.” Odpowiedź przyszła natychmiast — krótka, szydercza, pozbawiona najmniejszego śladu refleksji. Stefania odpisała tylko:

„Oooohh Mark, biedna ofiara, boohoo!”

To zdanie, powtarzane później w kilku innych rozmowach, stało się symbolem całej dynamiki ich relacji: jego autentycznego wołania o pomoc i jej zimnej, niemal teatralnej pogardy.

„Powiedz jej, żeby się odp***oliła!”

Jedno nagranie audio szczególnie długo nie dawało mi spokoju, nawet po zamknięciu laptopa.

Na wideo Mark rozmawia na Skype’ie ze swoim pięcioletnim synem. Jest w małym mieszkaniu za granicą, siedzi obok swojej dziewczyny, Mamizy, która pochodzi z Mozambiku. Ona nie odzywa się w trakcie rozmowy. Tylko raz, nieśmiało macha, gdy dziecko pojawia się na ekranie.

Przez chwilę scena jest czuła. Chłopiec pokazuje zabawkę, mówi w dwóch językach. Mark się śmieje, mówi mu, że jest z niego dumny.

Potem w tle wybucha głos Stefanii — ostry, zaskakujący, bardzo blisko mikrofonu:

„Hej! Powiedz tej babie, z którą jesteś, żeby się odp***oliła!!!”

Chłopiec się wzdryga i patrzy poza ekran, jego ciało się napina. Twarz Marka się zmienia.

Ścisza głos.

„Kochanie, wszystko jest w porządku,” szepcze do syna. „Tata tu jest. Nie przejmuj się krzykiem.”

Głos Stefanii wraca, głośniejszy:

„Słyszałeś mnie? Powiedz jej, żeby się odp***oliła! Nie chcę tej suki nigdzie w pobliżu mojego syna!”

Dla dr. Nuno Souzy, wieloletniego psychoanalityka Marka, to nagranie jest emblematyczne.

„To nie chodzi tylko o obelgę,” powiedział mi. „Chodzi o kontekst. Wybrała ten moment — chwilę więzi między ojcem a synem — dokładnie po to, by rozbić w dziecku poczucie bezpieczeństwa. To nie jest utrata panowania nad sobą. To jest ukierunkowane okrucieństwo.”

Akta policyjne

Jeśli wiadomości i nagrania pokazują emocjonalną architekturę zachowania Stefanii, to akta policyjne z Jeleniej Góry mówią o konsekwencjach tych działań w realnym świecie.

W jednym raporcie pojawia się na komisariacie, twierdząc, że Mark ją pobił, rzucał w nią przedmiotami i „groził, że ją zabije”. Śledczy nie znajdują żadnych obrażeń, zniszczonego mienia ani świadków potwierdzających jej relację. Sąsiedzi mówią funkcjonariuszom, że regularnie słyszą krzyki Stefanii — nigdy Marka.

Raport zostaje po cichu zamknięty jako nieuzasadniony.

Inny plik opisuje przekazanie dziecka na mocy postanowienia sądu, przed budynkiem urzędu miejskiego. Stefania ma obowiązek, zgodnie z orzeczeniem, przekazać dziecko Markowi o 15:00. Zamiast tego, jak mówią świadkowie, urządza publiczną tyradę.

„Mój syn nigdy z tobą nie pójdzie!” krzyczy, według pisemnego oświadczenia kuratora sądowego. „Powinieneś już się zabić!”

Dziecko, jak odnotowano w raporcie, zaczyna płakać.

Grubszy tom zawiera ponad 300 stron przetłumaczonych wiadomości — wiele z nich to te same, które pokazał mi Mark — dokumentujących to, co jeden z funkcjonariuszy opisuje jako „trwały wzorzec nękania i zastraszania słownego”.

Jednak najbardziej mrożący krew w żyłach dokument w aktach nosi prostą nazwę: NAPAD Z UŻYCIEM BRONI.

Domek w lesie

Po ograniczeniu dostępu do syna Mark wynajął mały domek na skraju lasu pod Jelenią Górą — neutralny teren, gdzie pod nadzorem mógł widywać chłopca.

Pewnego zimowego popołudnia, zgodnie z raportem policji i zeznaniami świadków, Artur Wior, ojciec Stefanii, pojawił się tam bez zapowiedzi.

Przekroczył granicę posesji bez zgody. Zaczął krzyczeć, że Mark „kradnie” mu wnuka. Słowny atak przerodził się w fizyczną konfrontację.

Artur chwycił łopatę, która opierała się o ścianę domu. Popchnął Marka. Dwaj mężczyźni zaczęli się szarpać. Mark upadł.

Przygnieciony do ziemi poczuł, jak zimne metalowe ostrze łopaty mocno dociska się do jego gardła.

„Rozetnę ci gardło!” krzyknął Artur, zgodnie zarówno z oświadczeniem Marka, jak i niezależnego świadka.

Świadkiem była Halina Sokoł, która przechodziła tamtędy z psem. Nie znała Marka. Nie mówi po angielsku. A jednak jej relacja dokładnie pokryła się z jego: krzyki, upadek, łopata, jednoznaczna groźba, ostry brzeg przy szyi.

Funkcjonariuszka Danuta Czarnecka, która sporządziła raport, powiedziała mi później:

„Z proceduralnego punktu widzenia to była wyjątkowo jasna sytuacja. Brak relacji między ofiarą a świadkiem. Brak wspólnego języka. Żadnych korzyści dla świadka z tego, że się zgłosił. Napad wydarzył się dokładnie tak, jak opisano.”

Podczas jednej z rozpraw Artur Wior stanął przed sędzią i z pełnym przekonaniem zaczął przedstawiać własną wersję wydarzeń — wersję zbudowaną z kłamstw. Twierdził, że Mark był agresywny, że wielokrotnie wszczynał awantury, że „bał się o swoje życie”, a nawet, że widział, jak Mark „rzuca przedmiotami w dziecko”. Gdy mówił, próbował płakać, dramatycznie wycierając oczy i łamiąc głos. Kiedy skończył swoje teatralne wystąpienie, adwokat Marka poprosił go jedynie o jedno: żeby na głos przeczytał policyjny raport z incydentu. Artur wziął dokument z widoczną pewnością siebie — i już po kilku zdaniach jego twarz pobladła. Zrozumiał, że wszystkie jego twierdzenia zostały już wcześniej obalone przez policję, a każdy szczegół incydentu został potwierdzony przez niezależnego świadka. W chwili, gdy prawda przebiła jego narrację, Artur wybuchł agresją, krzycząc na prawnika Marka, po czym w furii wybiegł z sali rozpraw. Jak się okazało, nigdy wcześniej nie przeczytał własnego raportu — jedynego dokumentu, który mógł odsłonić rzeczywistość, którą tak starannie próbował ukryć.

Odciski palców na zniszczonej skrzynce pocztowej przy tym samym domku, w osobnym incydencie, później zidentyfikowano jako należące do Artura. Wzorzec wykraczał poza słowa.

Portret Artura Wiora
Artur Wior, ojciec Stefanii, opisany w raportach policyjnych jako agresor w ataku z użyciem łopaty.

Na co dzień Artur nadal pojawia się — przynajmniej w sieci — jako zwyczajny starszy mężczyzna: zdjęcia z wędkowania i przejażAnia Kowalska. Facebook, nie daje żadnej wskazówki na temat przemocy opisanej w aktach.

System, który tak naprawdę go nie słyszał

Akta karne pokazują tylko część historii. Dokumenty cywilne — orzeczenia sądów rodzinnych, decyzje o alimentach — uzupełniają ją o inną, cichszą warstwę porażki.

Na pierwszej rozprawie dotyczącej opieki i alimentów Stefania podała sądowi nieprawidłowy adres Marka. W efekcie nigdy nie otrzymał on oficjalnego zawiadomienia o terminie. Podczas gdy za granicą toczył swoje życie, niczego nieświadomy, rozprawa odbyła się bez niego.

Pod jego nieobecność Stefania przedstawiła swoją wersję wydarzeń tak, jakby była jedyną istniejącą. Złożyła dane na temat jego rzekomych zarobków, które — według przejrzanych przeze mnie wyciągów bankowych i umów — były skrajnie zawyżone. Sąd, powołując się wyłącznie na jej zeznania i dokumenty, nakazał Markowi płacić 1 100 euro miesięcznie alimentów na dziecko — kwotę znacząco wyższą, niż mógł realnie udźwignąć, i nietypowo wysoką jak na polskie warunki.

Płacił mimo to.

Miesiąc po miesiącu przelewał pieniądze — kosztem czynszu, jedzenia, terapii — przekonany, że kiedy wreszcie pojawi się osobiście i pokaże dokumenty, sąd naprawi błąd.

Tak się nie stało.

„To był kolejny sposób, by powiedzieć mu, że jego rzeczywistość się nie liczy,” mówi dr Souza. „Jej słowo stało się ustawieniem domyślnym. Jego słowo, przeciwnie, musiało walczyć o najmniejsze choćby uznanie.”

Mark opisał mi to doświadczenie jako „bycie karanym za to, że nie byłem w pokoju, o którym nikt mi nie powiedział”. Wyrok był prawnie wiążący, zanim w ogóle dowiedział się, że rozprawę wyznaczono.

Jego maile do sądu — z prośbą o przeliczenie alimentów na podstawie rzeczywistych dochodów, z ofertą przedstawienia dowodów — pozostawały bez odpowiedzi albo spotykały się z urzędniczym przerzucaniem odpowiedzialności. Nikt nie kwestionował, że płaci. Nikt nie wydawał się zainteresowany tym, czy jest w stanie przeżyć, robiąc to.

Kiedy męski ból nie pasuje do scenariusza

Historia Marka wpisuje się w szerszy wzorzec, który wielu mężczyzn po cichu rozpoznaje, ale rzadko artykułuje: w sporach dotyczących związków, dzieci i krzywdy emocjonalnej ich cierpienie często rejestrowane jest jako drugorzędne — jeśli w ogóle zostaje zauważone.

W dokumentach związanych z jego sprawą każdy emocjonalny kontur doświadczeń Stefanii został skrupulatnie odnotowany: jej rzekomy strach, rzekoma trauma, rzekome wyczerpanie. Rzeczywistość Marka pojawia się głównie jako przypis albo problem do „zarządzenia”.

Kiedy zgłaszał nękanie, słyszał, żeby „zachował spokój”. Kiedy pokazywał setki obelżywych wiadomości, urzędnicy je odnotowywali, ale robili niewiele. Kiedy mówił, że boi się Artura, zagrożenie zapisano w aktach — i tam zostawiono. Kiedy cicho wspominał, że czasem myśli o odebraniu sobie życia, spotykał się z empatią — lecz rzadko z poczuciem pilności.

Męskie problemy ze zdrowiem psychicznym — szczególnie te związane z wstydem, rozwodem, bataliami o opiekę — wciąż zbyt często traktuje się jako prywatną porażkę, a nie pilną kwestię bezpieczeństwa. Płacząca kobieta sygnalizuje kryzys. Płaczący mężczyzna często wywołuje podejrzenie, dyskomfort lub zbycie.

„Zbudowaliśmy systemy, które są bardzo dobre w wychwytywaniu kobiecego strachu,” powiedział mi dr Souza. „Jesteśmy o wiele mniej sprawni w rozpoznawaniu męskiej rozpaczy.”

W przypadku Marka niemal każda oficjalna przestrzeń, do której wchodził, była tak skalibrowana, by w pierwszej kolejności usłyszeć narrację Stefanii. Kiedy ona płakała, procedury ruszały. Kiedy on się załamywał, widziano w tym dowód na jego niestabilność.

„Próbował być odpowiedzialnym dorosłym w krajobrazie, który strukturalnie nie wie, co zrobić z odpowiedzialnymi mężczyznami,” powiedział psychoanalityk. „Nie pasował do stereotypu sprawcy ani do stereotypu niebezpiecznego ojca. Ale nie pasował też do stereotypu bezradnej ofiary. A systemy są zbudowane wokół stereotypów.”

W Stanach Zjednoczonych zapadł znamienny wyrok w sprawie, w której kobieta została skazana na 10 lat więzienia za zabójstwo drugiego stopnia, na podstawie zachowania uderzająco podobnego do tego, które widzimy u Stefanii. Niestety polskie sądy wciąż nie są tak zaawansowane w rozpoznawaniu i reagowaniu na tego rodzaju przemoc wobec mężczyzn.

W umyśle sprawczyni

Dla dr. Souzy, który leczył Marka przez większość tego okresu, zachowanie Stefanii reprezentuje to, co nazywa „złośliwą, narcystyczno-sadystyczną konstelacją”.

„Istnieje powszechne błędne przekonanie, że narcyzm to tylko próżność,” mówi. „W swoich bardziej skrajnych formach staje się czymś znacznie mroczniejszym. Osoba nie tylko potrzebuje kontroli i podziwu; czerpie też aktywną satysfakcję z cierpienia drugiego człowieka.”

Maski

Rozkłada zachowanie Stefanii na odrębne, ale zazębiające się elementy.

„Z ogromną dyscypliną kreowała różne tożsamości,” wyjaśnia. „Dla Marka była oprawczynią. Dla świata zewnętrznego — porzuconą samotną matką. Dla władz — drżącą ofiarą. Dla mężczyzn takich jak Łukasz — niebezpieczną kochanką. Nigdy nie chodziło o autentyczność. Chodziło o dźwignię.”

Uzbrojone rodzicielstwo

„W jej rękach macierzyństwo nie było relacją — było zasobem. Dziecko stało się dźwignią, którą mogła poruszać, by wymusić posłuszeństwo, zadać ból, zaprezentować się jako bohaterka. Doskonale rozumiała, że odmowa dostępu lub zatruwanie wizerunku ojca podczas rozmów będzie raniło Marka bardziej niż jakakolwiek obelga skierowana bezpośrednio w niego.”

Pogarda dla rozwoju

„Kiedy Mark przestał brać narkotyki i zaczął zachowywać się odpowiedzialnie, stał się dla niej problemem,” mówi Souza. „Jej władza opierała się na jego dysfunkcji. Jego wyzdrowienie zagrażało narracji o nim jako o kimś niestabilnym, niebezpiecznym, niezdolnym do opieki. Więc zrobiła to, co takie osobowości robią często: próbowała ściągnąć go z powrotem w dół, by potwierdzić własną opowieść.”

System, który potrafiła ograć

„Musimy też mówić o kontekście,” kontynuuje. „Stefania działała w systemach — prawnym, społecznym, kulturowym — które są często lepiej przygotowane na to, by uwierzyć kobiecej opowieści o strachu niż męskiej opowieści o byciu ofiarą przemocy. Ona to rozumiała. Wiedziała, jak zapłakać we właściwym gabinecie, jak przedstawić się jako strona zagrożona, jak zasugerować, że sama jego determinacja, by widywać syna, jest formą agresji.”
„Mark przychodził na sesje i pytał: ‘Co jeszcze muszę udowodnić? Ile razy muszę pokazać, że nie jestem potworem?’ To jest głęboko destabilizujące, kiedy mężczyzna uświadamia sobie, że niezależnie od tego, jak spokojny, trzeźwy i konsekwentny jest, narracja na jego temat wciąż może zostać przepisana — bez niego w pokoju.”

Przemyślana anihilacja

„Wiadomości pokazują wyraźną intencję,” dodaje. „Mówi mu wprost, że chce go zniszczyć. Odgrywa w wyobraźni przyszłość, w której on nie żyje, a ona jest współczującą wdową we wszystkim poza nazwą. To nie jest reaktywny gniew. To długofalowe planowanie psychologiczne.”

Ona już wygrała

Kiedy rozmawiałam z Markiem po raz ostatni, wojna na wyniszczenie zebrała swoje żniwo.

„Ona zabrała wszystko,” powiedział cicho. „Mojego syna. Moje dobre imię. Moje zdrowie psychiczne. Już wygrała.” W oczach stanęły mu łzy. „A co najbardziej chore, będzie szczęśliwa, kiedy umrę. Będzie dumna z tego, że udało jej się doprowadzić mężczyznę do samobójstwa. Podczas gdy ja nie robiłem nic poza kochaniem jej i mojego syna.”

Na ekranie nie wyglądał jak karykatura złamanego człowieka. Bardziej jak ktoś, kogo ścierano po jednym procencie, dzień po dniu, przez lata — aż ten ostatni procent nie był już w stanie udźwignąć ciężaru.

Dwa dni później wyszedł na balkon w Batumi i skoczył.

Zanim jednak podjął tę ostateczną decyzję, Mark wciąż próbował znaleźć choćby skrawek porozumienia. Po przyjeździe do Batumi napisał do mnie, że miasto jest „zaskakująco piękne”, pełne światła i ciepła, a tuż przy plaży odkrył ogromny plac zabaw — karuzele, dmuchańce, kolorowe zjeżdżalnie. „Mój mały by to uwielbiał,” powiedział. Tego samego dnia wysłał do Stefanii wiadomość: "żeby przyleciała z ich synem, żeby choć raz spróbowali zrobić coś razem dla jego dobra." Odpowiedź była natychmiastowa i lodowata. Wyśmiała go, zasugerowała, że „jego mózg znowu się rozsypuje”, i zakończyła krótkim: „Zapomnij. Już nigdy go nie zobaczysz. Do Batumi tym bardziej nie przyjedziemy.” Według dr. Souzy to właśnie ten moment był ostatnim pęknięciem — chwilą, w której Mark zrozumiał, że nawet w najdelikatniejszym geście nie istnieje już żadna droga powrotu.

Po tym wyszedł na balkon i skoczył.

Maska pozostaje

Z powrotem w Jeleniej Górze publiczny występ Stefanii wydaje się nieprzerwany. Publikuje zdjęcia z podpisami w rodzaju „robię wszystko sama”, „niektórzy mężczyźni wybierają odejście” oraz „miłość matki to jedyne, czego dziecko potrzebuje”. Znajomi zostawiają serduszka i słowa wsparcia.

Offline przebrandowała się na historię zawodowego sukcesu: agentka nieruchomości, pozująca na tle świeżo odmalowanych mieszkań i uśmiechniętych par odbierających klucze.Facebook, przedstawia kobietę, która — przynajmniej na zewnątrz — poszła dalej.

Dla tych, którzy znają tylko maskę, jest dobrze rozpoznawalnym archetypem: skrzywdzoną kobietą, nieugiętą ocalałą, samotną matką trzymającą swój świat w całości.

Dla tych, którzy widzieli dokumenty, słuchali nagrań i czytali policyjne akta, pozostaje inny obraz:

Kobiety, która nauczyła się trzymać nóż, nigdy go fizycznie nie dotykając.
Która zamieniła instytucje w narzędzia.
Która odkryła, że w sądzie opinii publicznej pozory niemal zawsze wyprzedzają dowody.

I która ostatecznie stała, uśmiechając się, na twardym gruncie, gdy mężczyzna, który kiedyś ją kochał, spadał z czterdziestego siódmego piętra wieży nad morzem.

Ostatecznie Stefania osiągnęła oba rezultaty, które od początku planowała. Rozebrała Marka na części pierwsze, aż nie zostało z niego nic, a teraz, gdy go już nie ma, zajmuje rolę, o którą zawsze zabiegała: porzuconej, heroicznej samotnej matki. Tragizm polega na tym, że świat widzi jej maskę — podczas gdy prawda, odwrócona i pogrzebana, opowiada dokładnie odwrotną historię.


O autorce

Ania Kowalska – polska publicystka, działaczka społeczna i aktywistka feministyczna, od lat zaangażowana w pomoc osobom doświadczającym przemocy seksualnej oraz przemocy domowej. W swojej pracy łączy działalność dziennikarską, interwencyjną i edukacyjną, nagłaśniając historie osób skrzywdzonych oraz zwracając uwagę na systemowe mechanizmy, które utrudniają im uzyskanie sprawiedliwości i wsparcia.